top of page

Piewrszy dzien na Bali

  • aga1498
  • 9 sty 2018
  • 3 minut(y) czytania

8 stycznia wieczorem po ponad 12h podróży dotarliśmy na Bali do resortu Tejarpana położonego na skraju Ubud. Zaleś trochę kręcił nosem, że położony jest przy samej głównej drodze, która prowadzi do pól ryżowych, niektórych świątyń , jeziora i wulkanu Bator. Okazało się, że to wcale, ale to wcale nie przeszkadza. Resort składa się z 3 rzędów domków położonych na skarpie tak, że nasz taras z naszym prywatnym małym basenem (sic!) jest na poziomie linii dachów poprzedniego rzędu. Nie widzimy nikogo, a nas widzi tylko dżungla i jej mieszkańcy. Ba-je-cznie!

 

Następny dzień rozpoczęliśmy od obfitego śniadania złożonego z rogalików, owoców jajek po benedyktyńsku (Pawełku, Ty robisz najlepsze jaka benedyktyńskie na świecie! Te się nie umywały) i omleta z czterema serami. Najedzeni, napici ruszyliśmy przed siebie na wypożyczonym skuterze. To jakiś bajerancki skuter (Zaleś go wybierał on line jeszcze w domu. A jak Zaleś wybierał, to musi być bajerancki ;-))! Wyjechaliśmy przejechać się po mieście Ubud i okolicy. Tak troszkę. Ale nie! My nie umiemy troszkę! Wróciliśmy ze skatowanymi plecami i tyłkami po ponad ośmiu godzinach. I do tego , nie uwierzycie, ale zmarznięci! Na początku tego upalnego dnia wydawało się to nie możliwe, a jednak. Ale  po kolei.

Najpierw lekarz, internista. Moje lewe ucho nie dawało mi spać całą noc. Przemiła pani doktor w Ubud Clinic stwierdziła zapalenie ucha zewnętrznego, w zasadzie obu uszu, ale lewego bardziej. Antybiotyk doustnie, antybiotyk dousznie, encorton i ibuprofen. Śniadanie kosmonauty. Ucho mega spuchniete, błony bębenkowej nie widać., ale za dwa trzy dni powinno przejść.

Zrobiliśmy rundkę po mieście zupełnie tracąc poczucie  przestrzeni, ale wreszcie odnaleźliśmy drogę na północ. Przedreptaliśmy okoliczne pole ryżowe – takie przygotowane do dreptania przez turystów. Położone malowniczo, bo w wąwozie, dość głębokim wąwozie. To z kolei oznaczało strome zejście w dół i takie samo podejście w górę. Dodam, że w pełnym słońcu akurat i przy ogromnej wilgotności powietrza. Pięknie, ale menconco, proszę wysokiego sądu.

Dzięki uprzejmości (pewnie został za nią wynagrodzony) pewnego Balijczyka, trafiliśmy do położonej nieopodal „plantacji  i palarni” kawy. Używam cudzysłowu, bo żadna to plantacja i palarnia, raczej skansen na mikroskalę. Wartością dodaną był fakt, że byliśmy tam sami. Tylko my, uprzejmy balijczyk, kilka uśmiechniętych balijek, które stanowiły personel tego miejsca i luwak.

Luwak to zwierzątko pomiędzy kotem a tchórzofretką. Żyje dziko w dżunglii i żywi się owocami kawy kiedy te już dojrzeją. Jak wiecie lub się domyślacie on tej kawy przecież nie strawi. Strawi tylko czerwony owoc wokół pestki w której jest kawa właściwa. I właśnie tych pestek szukają balijczycy w dżungli w odchodach luvaka. Ziarna zbierają, płuczą, suszą i tłuką uwalniając ziarenka kawy, którym czas przejścia przez przewód pokarmowy luvaka nadaje wyjątkowy smak. Kawę się oczywiście, pali, mieli i pije po prostu zaparzaną wrzątkiem. To najdroższa kawa na świecie, bo produkcja jest mała. Podobno pomysł i produkcja rdzennie balijska, ale przechwycona już przez Tajlandię  i jakieś inne zwierzątko(hodowlane, nie dzikie). Kawa smaczna, legenda jej produkcji piękna. Zanim dostaliśmy (i kupiliśmy do domu) tę kawę, przygotowali dla nas bezpłatny ;-) tester ichniejszych herbat i kaw. Była herbata imbirowa, z trawy cytrynowej, candies i mangosteen tea zapobiegająca powstawaniu zmarszczek. Była kawa kokosowa, waniliowa i ginseng

A na koniec szklaneczka kawy balijskiej dla porównania podana razem z filiżanką kawy luvak. Balijska była nienajlepsza. Luvak przy niej smakował wyśmienicie. Przepraszam za sceptycyzm….

 

Posileni i wzmocnieni kawą pojechaliśmy do świątyni poleconej przez uprzejmego Balijczyka (ciągle tego samego). Świątyni Świętej Wody.  Znów pusto, żadnych turystów, tylko kilkoro hindusów, którzy przyjechali na rytuał oczyszczenia w świętej wodzie. Klimat podkręcony jest lokalizacją świątyni – w wąwozie. Wilgotność bliska 100 % i znów schodki w dół i schodki w górę. Ale warto było. Musimy tylko pamiętać o zabieraniu ze sobą pareo, bo bez sarongu lub innej szmatki zasmetłanej jak spódnica na nogach nie powinno się tam wchodzić.

 

Kolejny punkt programu to wulkan, a w zasadzie taras widokowy, z którego widać go i jezioro Batur. Wspięliśmy się na wysokość ok 1400 mnpm. Wulkan chyba całkiem niedawno (jak na życie wulkanu) był czynny, bo widać jeszcze którędy spływała lawa i na wiele lat zniszczyła życie biologiczne.. Potem kręta i stroma droga w dół do jeziora, potem ta sama droga pod górę. Na szczęście na skuterze, ale tyłek i plecy już bolały. No i chłodnio się zrobiło na wysokościach. Potem jeszcze godzinka drogi do domu i poszukiwanie sklepu z winem. Znaleźliśmy tylko jeden. W samym UBUD. Ceny wina niemiłosierne. Najtańsze, które u nas kosztuje 25-30 zł tu przynajmniej 100. W ogóle alkohole są tu bardzo drogie w porównaniu z jedzeniem. Drink przy kolacji 115 tys rupii, danie główne chrupiąc kaczka 120 tys rupii.

Ale jako, że byliśmy padnięci skorzystaliśmy z hotelowej restauracji, potem winko na trasie i do spania…. Ale zamiast spania zaczęliśmy dyskusję o przyjaźni, jej przejawach i różnych aspektach. Kogo piekły uszy???

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Skuterem przez Bali

Ten dzień (cały) przeznaczyliśmy na podróż skuterem. Celem była trasa widokowa na północno – zachodnim wybrzeżu wyspy. Do początku trasy...

 
 
 
Uczta dla ciala i ducha i żołądka

Nie na darmo poszło oglądania „Jedz. Módl się. Kochaj.” na lotnisku w Makassar (Sulawesi). Dzisiaj lenistwo, gotowanie, jedzenie, masaże,...

 
 
 
W deszczu też pięknie

Dziś przygotowaliśmy się znamienicie. Ułożyliśmy trasę z 6 świątyń i ciekawych miejsc. I zobaczyliśmy …jedną. Piękną i najdalej z całego...

 
 
 

Komentarze


Post: Blog2_Post
bottom of page