Najbrzydsze miejsce na ziemi - Manado
- aga1498
- 30 gru 2017
- 3 minut(y) czytania
Podróż do Sorongu rozpoczęliśmy od lotu do Manado na Celebes Zachodnim. Nie wiedziałam o istnieniu takiej wyspy. Nie było łatwo na niej wylądować. Nie dlatego, że mała (bo mała nie jest), ale dlatego, że wybraliśmy się porą deszczową i tak właśnie przywitało nas Manado. Trzykrotnie podchodziliśmy do lądowania. Niskie chmury i ściana deszczu dwa razy podrywały nas do góry, mimo, że byliśmy już kilkanaście metrów od ziemi. W końcu udało się wylądować i chwilę potem okazało się, że to dopiero początek przygód w Manado. Bankomaty na lotnisku odmówiły nam wydania lokalnej waluty, jedna karta została nawet pochłonięta przez maszynę. Może chcieliśmy za dużo kasy?;-) Jedna złotówka to 3200 rupii. Obracamy więc milionami!
Hotelik koło lotniska był nieznany taksówkarzom z lotniska. W końcu okazało się, że to bardzo blisko, ale nie na tyle, żeby przejść z bagażami. Głownie dlatego, że nie bardzo jest po czym iść. Jest tylko obszarpana jezdnia na której nie obowiązują ŻADNE zasady ruchu.
Hotelik skromny, prawie taki jak na zdjęciu booking com, ale położony makabrycznie, tuż przy obszarpanej jezdni. Za tę niedogodność czekała nas rekompensata następnego dnia rano. Przemili właściciele podrzucili nas na lotnisko, bo zamówiona taksówka nie dojechała na czas. Podobno to standard w tym kraju.
Umówiliśmy się z taksówkarzem, z którym po przylocie jechaliśmy do miasta, nawet potwierdzaliśmy telefonicznie, ale nie przyjechał…
Za to na pewno zabrał nas do miasta poprzedniego dnia wieczorem. Hanka mówiła, że Balijczycy jeżdżą makabrycznie. Ciekawe, czy można to ekstrapolować na wszystkich Indonezyjczyków. Sprawdzimy za tydzień.
Do miasta jechaliśmy około godziny, żadnych pasów, nie wiadomo nawet ile kolumn samochodów jedzie. Myślę, że od 1 do 5, na jedno pasmowej drodze. Często na obu kierunkach ruchu. Między autami cała masa skuterów. I jeszcze piesi, którzy są wszędzie. Wszyscy trąbią. Pierwszeństwo maja wszyscy na raz. Na skrzyżowanie wjeżdża się po kilka centymetrów wciskając pomiędzy auta na grubość lakieru. Ciągle mam nadzieję, że na Bali będzie spokojniej...
W końcu wysiedliśmy na środku kilkupasmowej jezdni – głównej ulicy Manado. Smród, brud i ubóstwo. Dostaliśmy instrukcję w którą stronę iść i zaczęliśmy poruszać się szybciej niż jadące auta. Doszliśmy nad wodę, do czarnej, wulkanicznej plaży. Tam dopiero było brudno. Śmieci na kamiennym brzegu, śmieci w wodzie, śmieci na ulicy. A głodek doskwiera… W podłym nadmorskim, totalnie brudnym barze zjedliśmy pysznego tuńczyka z grilla z pikantnymi lokalnymi sosami. Piwa nie uświadczyliśmy. Kelnerka twierdziła, że wody też nie ma, ale w końcu znalazła. W tych brudno-żałosnych okolicznościach przyrody zaczął padać deszcz. Jeszcze nigdy z taką radością nie biegłam do hotelu Ibis. Tam szybka kawka, zimne piwo i taxi z powrotem do hotelu, bo miasto przyjaźnie po zmroku i w deszczu nie wyglądało.
Szczerze mówiąc wracałam z duszą na ramieniu, czy my w ogóle dalej mamy bagaże. Ale były. A w nich czekał rum i reszta świątecznego piernika. Zjedliśmy oglądając kolejne odcinki „Orange is a new black”. Napięcie rosło, ilość rumu w butelce malała. Koło 22giej pokonała nas senność. Nastawiliśmy budziki na 4.45 i zasnęliśmy. Obudził nas hałas w hotelu. Panicznie zerknęłam na zegarek. Obstawiałam, że to już rano, a okazało się, że 22.15. Wiedziałam, że spałam dłużej…. Coś było nie tak. Przestawił się mój zegarek. Finalnie okazało się, że tylko o godzinę, ale niepokój, czy my na pewno wiemy w jakiej strefie czasowej obecnie jesteśmy, do rana pozostał z nami. Raczej nie wyspani czekaliśmy na taksówkę, która nie przyjechała. Jak wspominałam przemili właściciele hotelu odwieźli nas na lotnisko swoim samochodem dostawczym. Tam celnicy zabrali nam resztę rumu (trzeba było wypić wieczorem, ale odezwał się w nas rozsądek;-), a pan na check in był tak zafrasowany naszym nadbagażem, że tylko westchnął i nawet nic nie powiedział. I oczywiście uśmiechnął się od ucha do ucha, co jest tu bardzo miłym standardem :-)
Bez żadnych problemów dotarliśmy do portu i na łódkę. Sprzęt rozpakowany, walizki mniej. Czas na lunch, odprawę i jakąś drzemkę! Po niej briefing i w drogę! Na morze!
Z tego wczorajszego zamieszania zapomnieliśmy wczoraj wysłać do Olifki maila z życzeniami urodzinowymi. Jesiony założyły jej w dniu urodzin konto mailowe na które wysyłali życzenia i zdjęcia. Co roku piszemy do niej życzenia. Ciekawe, czy za 10 -15 lat jeszcze w ogóle będziemy używać maili. Może będziemy komunikować się telepatycznie ;-)
Tym razem walczyliśmy długo z internetem. Niby działał, ale maila nie chciał wysłać. Wreszcie wysłał!
Komentarze