Ciepło/zimno
- aga1498
- 28 gru 2017
- 3 minut(y) czytania
Lokalizacja miejsca na śniadanie była równie oczywista jak poprzedzającej kolacji – China Town. Tym razem w wersji straganowej, a nie knajpianej. Za cenę połowy drinka zjedliśmy smażony makaron z grzybkami i mix smażonych cudów popitych dziwnymi ale smacznymi chińskimi, puszkowanymi napojami. Stragany, cała masa straganów znajdowały się w lokalnym domu handlowym. Chyba wszyscy Chińczycy z dzielnicy jedzą tam śniadanie. Szybko, pysznie i tanio!
Wyposażeni w hotelowy telefon komórkowy ruszyliśmy w miasto. Telefon okazał się świetnym, choć powoli działającym rozwiązaniem. Mieliśmy w nim internet: dostęp do map, możliwość kupienia biletów na różne atrakcje (ze zniżką), skype itp. Itd.
Spacer w upale do Ogrodów nad Zatoką zabrał trochę śniadaniowej energii. Okazało się, że jeszcze więcej będzie jej trzeba na ogrzanie się w obu lodowatych wystawach: Flower Dome (dużo roślinności z różnych części świata, ale strasznie upstrzonych świątecznymi ozdobami) oraz Rain Forest. Ten ostatni bardzo ciekawy – największy wodospad utworzony w pomieszczeniu, masa intensywnej zieleni, storczyków i innych tropikalnych roślin ceniących dużą wilgotność. Pytanie czy one również cenią sobie zimno????
Scenografia jak z Avatara. Zarośnięta góra z podniebną kładką wokół! Pięknie! Łatwo sobie wyobrazić, że jest się w bajce. Tylko zimno!!! Ok 12-15 stopni!!! Kto mnie zna, to wie jak reaguję na takie zimno będąc w krótkiej spódniczce, T-shircie i sandałach. Kulę się, zamykam w sobie, i tęsknię każdą komórką za ciepłem. Całe szczęście wzięłam ze sobą ”coś” na wierzch. Cienkie, ale zawsze. I jeszcze szal. Ale i tak modliłam się, żebyśmy już wyszli.
Z tolerancją na zmiany temperatury, to ja mam problem…Podróżowanie w tropikach oznacza, że muszę mieć ze sobą bluzę i szalik. Najgorsze są samoloty i taksówki. Lokalesi ustawiają temperaturę na 16 stopni! Jak na Helu jest 16 stopni, to chodzę w długich spodniach, uggach i polarze albo dwóch. I w czapce! Często w tej, którą zrobiła mi na drutach kempingowa sąsiadka Agnieszka. A tu? Można schować ręce pod koszulkę, do środka. Trochę pomaga. Szalik, nawet cienki, dużo pomaga, a mało zajmuje miejsca (moje odkrycie ostatnich 2 lat – zakutanie szyi ociepla całego człowieka).
Wracając do atrakcji Singapuru. Sky Walk – trasę w powietrzu pomiędzy ogromnymi, podobnymi do kwiatów kolumnami w Ogrodzie nad Zatoką zostawiliśmy na wieczór. Za dnia postanowiliśmy wjechać na ostatnie piętro Marina Bay Sands Hotel. Widok z niego rozciąga się na całe miasto. Na ostatnim piętrze, w „łodzi” łączącej trzy ogromne wieże jest największa atrakcja hotelu: basen otoczony drzewami i palmami . Idea niesamowita tylko tłum straszny. Z tarasu widokowego zobaczyliśmy również powód obecności areny nad sama wodą. Okazuje się, że na wodzie jest boisko!. Obserwowaliśmy też przygotowania do powitania Nowego Roku licznymi fajerwerkami z rozlewiska rzeki.
Wyjście z hotelu prowadzi przez galerię handlową. I tam kolejne marynistyczne zaskoczenie – rzeka wewnątrz galerii ( w której są TYLKO markowe sklepy z ciuchami i butami, żadnej elektroniki, żadnych gadgetów – rozumiecie rozczarowanie Zalesia;-)?). A na tej rzece łódki z konsumentami dóbr ekskluzywnych…
Po zejściu na ziemię, a nawet pod ziemię (dosłownie i w przenośni) pojechaliśmy metrem do Little India. Niestety miejsce dużo mniej klimatyczne niż China Town, Kilka zabałaganionych na indyjski sposób uliczek, świątynia……….. Żadnego centrum, placyku, skwerku… Kolorytu dodała grupa przechodniów (vide zdjęcie) i pyszne hinduskie jedzenie.
Wieczór w Boat Quey z bardzo ostrym szarpanym kurczakiem na zimno w sosie seczuańskim (który nijak przystawał do wczorajszego sosu…) i butelką wina. Nogi nam prawie odpadły.
Zrobiliśmy 31 tys. kroków i ok 25 km. Mimo popołudniowego chińskiego masażu w pobliżu domu czuliśmy solidne zmęczenie.
Komentarze